My name is Fargo. Lynn Fargo.

My name is Fargo. Lynn Fargo. James Bond to przy mnie cienias. Jason Bourne to prostak i lamer. Bo widzicie, to ja jestem super agentem. Najprawdziwszym. Kulom się nie kłaniam, niebezpieczeństwu śmieję się w twarz, śmierci pluję w oczodół. Bardzo Źli Ludzie Chcący Zawładnąć Światem to dla mnie pestka. Ja mam moc niczym He-Man, tylko lepszą. Fear not, oto nadchodzę.

Recenzja: Przesiadka w piekle, Andrzej Ziemiański

Nazwisko Ziemiański, umieszczone na okładce książki, każdego statystycznego wielbiciela polskiej fantastyki przyprawia o szybsze bicie serca. Zaraz potem wspomniany czytelnik bezwolnie sięga do kieszeni z drobniakami, odlicza widniejącą na rzeczonej okładce kwotę (drobniaków? he he, dobre sobie) i spieszy do kasy. Następnie z wypiekami na twarzy otwiera powieść na pierwszej stronie i zaczyna czytać. Przestaje dopiero wtedy, kiedy dotrze do tylnej okładki. Taaak, jakby to było dobrze, gdybym i o tej powieści mógł powiedzieć to samo…

Niestety, różowo nie jest. Najwyraźniej wydawca i autor postanowili wykorzystać fakt niezwykłej popularności Achaji i odciąć od niej kupony. W sumie, nie ma w tym nic specjalnie dziwnego. W końcu zarówno wydawca, jak i autor muszą z czegoś żyć. Takie czasy.

A wiecie, czemu tak sądzę? Z trzech powodów. Pierwszy to efekt przemyśleń po spojrzeniu na tylną stronę okładki. Dwa wiersze wyliczanki nagród Ziemiańskiego, pod nimi "Tylko Ziemiański zdobywa wszystkie nagrody". Bold i cieniowany font. Zaniepokoiło mnie to, szczerze powiedziawszy. Konkurs piękności też wygrał? Może zdobył Nagrodę Nobla?

Drugi powód jest bardziej prozaiczny. Już dawno nie pamiętam, kiedy usnąłem nad książką. A w przypadku Przesiadki w piekle zdarzyło mi się to parokrotnie. Co, szczerze powiedziawszy, mocno mnie zaskoczyło, bowiem akcja powieści jest szybka jak, nie przymierzając, wystrzał z pistoletu. O tym jednak porozmawiamy za chwil kilka.

Trzeci powód to cena. Blisko trzydzieści złotych za niecałe 200 stron. Przepraszam bardzo, ale ktoś tutaj przesadza.

Dom Wydawniczy Ares zaproponował nam w gruncie rzeczy interesujący eksperyment. Wydawca i autor postanowili sięgnąć po opublikowaną w 1991 r. pod pseudonimem Patrick Shoughnessy powieść Ziemiańskiego pt. Przesiadka w przedpieklu i wydać ją ponownie. Dlaczego pod pseudonimem? Pewno niektórzy z was pamiętają zalew zachodniej fantastyki, jakiego doświadczyliśmy na początku lat dziewięćdziesiątych. Rodzimi autorzy nie chcieli sprzedawać się równie dobrze, niestety. Stąd pomysł na "zagraniczne" nazwisko. Trudno powiedzieć, czy taka metoda marketingowa była skuteczna, czy nie. Tak czy siak, obecny wydawca uznał, że powieść jest świetna i należy ją wznowić.

I cóż w tym dziwnego? - zapytacie. Słusznie, nie wiecie jeszcze najważniejszego. Otóż nie jest to zwykłe wznowienie. Edycja 2004 została zmodyfikowana. Autor dopisał nowe sceny, poprawił istniejące, usunął anachronizmy. Przeobrażeniu uległ nawet tytuł, prawdopodobnie sugerując, że mamy do czynienia ze zmienionym dziełem. W efekcie otrzymaliśmy bodajże pierwszą w polskim światku fantastycznym "edycję reżyserską" książki. Taki odpowiednik filmowego director's cut. Tak przynajmniej twierdzi wydawca, bo autor tego nie potwierdza (sic!).

Jak się domyślacie, taki zabieg może spowodować świętą wojnę fanów dzieła, nieobcą wielbicielom Gwiezdnych Wojen, Obcego czy innych "przerabianych" filmów. Wszystkich czytelników niniejszej recenzji, którzy w tym momencie podwinęli rękawy i pomyśleli "zaraz się zacznie", spieszę uspokoić. Pierwowzoru nie czytałem. Po lekturze reedycji stwierdzam, że dobrze się stało. Bo skoro - teoretycznie - jest to wersja poprawiona, to jak musiał wyglądać "pierwodruk"?

Lynn Fargo stracił pamięć. Prawie absolutna amnezja. Odkąd pamięta, żyje na ulicy, śpi w kartonach i na dworcach kolejowych. Nie pamięta bliskich, nie wie, kim jest. Choruje. Marną egzystencję zakłócają mu powracające z otchłani niepamięci słowa popularnej piosenki. W kieszeni jego spodni tkwi niezwykła karta kredytowa, reagującą w specyficzny sposób na dotyk. Konkretnie, na dotyk Lynna Fargo. Wystarczy, że chwyci kartę za brzeg: oryginalne napisy znikają, a w ich miejsce pojawia się tajemniczy, intrygujący zapis: "Posiadacz tej karty jest szefem kontrwywiadu Zjednoczonego Królestwa".

Oczywiście Fargo chce poznać przeszłość. Schorowany organizm odmawia posłuszeństwa i kolejny atak choroby kończy się w szpitalu. Wizyta u psychiatry nie przynosi żadnych nadziei na odzyskanie pamięci - amnezja jest prawdopodobnie nieodwracalna. Jednocześnie u Lynna zaczynają się objawiać niesamowite, niepokojące zdolności...

Tyle w kwestii zawiązania akcji. Chyba nie popełnię wielkiego błędu, jeśli zdradzę wam, że dalej roi się od pościgów, wypadków, porwań, wojen agentów, tajemniczych zabójstw itd. itp. Tempo wydarzeń i ich mnogość mogą przyprawić o zawrót głowy.

Tak, a gdzie tu fantastyka, zapytacie? Ano jest, jak najbardziej. Zaczyna się w momencie, w którym przeczytaliście o niesamowitych i niepokojących zdolnościach Fargo. Otóż bohater potrafi "wstrzeliwać się" w dowolnego człowieka. Wystarczy, że spojrzy komuś głębiej w oczy - i siuuup! Siedzi mu w głowie, jego "oryginalne" ciało wiotczeje, a Lynn dowolnie kieruje poczynaniami ofiary. Wiąże się z tym co prawda niebezpieczeństwo utraty własnej osobowości, ale przez parę godzin zabawa jest całkiem bezpieczna. Ciekawy pomysł, trzeba przyznać. Któż z nas nie marzył, aby przez chwilę być kimś innym? Oglądaliście Być jak John Malkovich?

Jakby tego było mało, bohater potrafi "kolekcjonować" innych ludzi, a właściwie ich wzorce osobowe. I, jeśli chce, może wczytać sobie np. wzorzec osobowy komandosa - od tej pory umie wszystko to, co potrafił komandos, ciągle pozostając sobą. Przyznajcie, że jest to zdecydowanie lepsze, niż ładowanie programów w Matrixie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że podobne rozwiązanie widziałem w jakiejś grze komputerowej.

Obydwa pomysły są wyjątkowo intrygujące. Z takim pomysłami można zdziałać wiele. Niestety, powieść Ziemiańskiego to tylko szybka akcja z elementami fantastyki. Gonią się i uciekają, strzelają i porywają samochody, rozbijają się samolotami, niszczą telepatycznie i zamykają w pustych ciałach. Z każdej opresji dzielny agent Fargo wychodzi bezpiecznie i cało, zwykle zgodnie z zasadą: zabili go i uciekł. Potencjał tkwiący w ciekawych pomysłach został całkowicie zmarnowany. Książka nie dość, że na dłuższą metę jest nużąca, to jeszcze jest schematyczna, przewidywalna (bohaterowi nigdy nic się nie stanie) i śmieszna. Końcówka zaś to prawdziwa perełka, modelowy przykład deus ex machina - prawie popłakałem się ze śmiechu (zapewniam, że autor raczej nie takiej reakcji oczekiwał...). Jeśli mimo wszystko zdecydujecie się na lekturę, będziecie wiedzieli, dlaczego.

Andrzej Ziemiański bez wątpienia wielkim pisarzem jest. Współcześnie. Na podstawie Przesiadki w Piekle można wysunąć wniosek, że od dokonań starszych niż opowiadania opublikowane w roku 2001 (genialna Bomba Heisenberga, Autobahn nach Poznań - do przeczytania między innymi w Zapachu szkła) należy trzymać się z daleka. Inna powieść autora z tego okresu - Dziennik czasu plagi - tylko potwierdza tę tezę. Jest równie nudna i nijaka, chociaż osnuta na ciekawym pomyśle.

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do Przesiadki... Warsztatowo jest niby poprawnie. Proste zdania, prosty język, lekko, łatwo, ale niekoniecznie przyjemnie. Książka po prostu została napisana. Redakcja tekstu stoi na wysokim poziomie, brak rzucających się w oczy błędów cieszy.

Pora na podsumowanie. Uważam, że blisko trzydzieści złotych wydane na reedycję Przesiadki w piekle wyrzuciłem w błoto. Kompletna strata czasu, nawet mimo potencjalnie ciekawych pomysłów. Modelowy przykład książki, która teoretycznie ma wszystko to, co jest konieczne, aby odnieść sukces, a jednak jakimś cudem jest banalna, nijaka i nużąca. Na domiar złego odnoszę wrażenie, że szaleńcze tempo wydarzeń miało na celu odwrócenie uwagi czytelnika od miałkości literackiej powieści. Powieści? Tutaj też miałbym zastrzeżenia - książka wygląda jak dłuższe opowiadanie, nie ma w niej czasu na głębszą analizę zachowań bohatera, na jakiekolwiek interesujące przemyślenia. Odnoszę wrażenie, że autor prześlizgnął się tylko po powierzchni naprawdę ciekawych zagadnień. Szkoda, bo mogło być znacznie lepiej.

Jednym zdaniem, zalecam zachować pieniążki do grudnia na trzeci tom Achaji. Chociaż daleki jestem od uznania trzytomowego dzieła za doskonałe, jest to z pewnością solidna i wciągająca lektura. Przesiadka w piekle niestety taka nie jest.

Szkoda. ■

Poprzednia recenzja„Wielkie drzewa: Reaktywacja”
Następna recenzja„Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal...”
0 komentarzy
Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„Wielkie drzewa: Reaktywacja”
Następna recenzja„Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal...”